ROZMOWA Z PROF. ANDRZEJEM BOCHENKIEM, KARDIOCHIRURGIEM

Rozmiar tekstu: A A A

Serce kardiochirurga - o marzeniach, trudnych wyborach i szczęśliwych przypadkach rozmawiamy z prof. Andrzejem Bochenkiem, kierownikiem kliniki kardiochirurgii ŚUM


Rozmawiała Olga Tymanowska

Medical Tribune Polska

 

MT: Mówi pan o sobie: „Jestem kryptoleniem. Problem polega na tym, że nie mam czasu na lenistwo. Marzę o tym, żeby nic nie robić". A jednak dotarł pan na sam szczyt!
PROF. ANDRZEJ BOCHENEK: Podczas pobytu w Anglii rozmawiałem z moim angielskim nauczycielem kardiochirurgii dr. Bailym, który powiedział: „Mam do siebie pretensje, że wszystko zrobiłem za późno". Wtedy zdecydowałem, że ja nie popełnię tego błędu i mimo że już miałem II stopień specjalizacji z chirurgii, stwierdziłem, że chcę robić coś innego. W wieku ponad 30 lat, rzuciłem wszystko na jedną szalę i rozpocząłem specjalizację z kardiochirurgii. Więc można powiedzieć o mnie „kryptoleń, ale odważny i potrafiący rzucić wyzwanie nowym czasom i dostosować się do rzeczywistości".

MT: Skończył pan studia w 1973 roku. Był pan lekarzem w poradni, pracował w domu rencistów, w zakładzie fizykoterapii oraz w pogotowiu.
A.B.: Ale każdą wolną chwilę spędzałem na sali operacyjnej wraz z prof. Paliwodą, który po dwóch latach przyjął mnie do pracy na oddziale chirurgii naczyniowej. Tam miałem okazję zobaczyć pierwsze operacje serca. Wówczas kardiologia i kardiochirurgia nie wyglądała tak jak dzisiaj. Uczestniczyłem w operacjach, w które dziś trudno uwierzyć. A przecież to zaledwie 25 lat temu! Ubytek międzyprzedsionkowy, który obecnie zamyka się za pomocą tzw. parasolki czy klipsa, operowaliśmy w hipotermii. Pacjenta moczyło się w wannie z lodem, ochładzało do temperatury 32 stopni i potem szybko wyciągało na stół. Temperatura spadała do 29 stopni, otwierało się serce, zaszywało ubytek, wykorzystując wiedzę, że oziębiony mózg w ciągu 9 minut nie ulegnie uszkodzeniu.
Pamiętam też pierwsze operacje zastawek z zastosowaniem opracowanej przez prof. Alberta Starra zastawki kulkowej. Dziś to jest zastawka historyczna, a wtedy wydawało się, że wszczepienie tej zastawki to lot na księżyc.

MT: Brał pan udział w pierwszej operacji przeszczepienia serca.
A.B.: Razem z prof. Zembalą asystowaliśmy prof. Relidze. Bardzo się tego obawialiśmy. Nie zapomnę momentu, kiedy wycina się serce z klatki piersiowej, tych emocji związanych z nieodwracalnością procesu i panicznego lęku jak to teraz wszystko wszczepić i czy serce ruszy. Pamiętam pierwszą operację kardiochirurgiczną, którą wykonałem na zlecenie prof. Religi. Polecił mi zoperować pacjentkę, która już wcześniej była operowana. Reoperacja zastawki dwudzielnej nigdy nie jest prostą sprawą. Przystępowałem do niej z duszą na ramieniu. Udało się. Ale byłem przerażony bagażem odpowiedzialności.

MT: Nie bał się pan, że nie podoła psychicznie?
A.B.: Jestem bardzo mocny psychicznie, ale to nie znaczy, że niczego nie przeżywam. Nie zapomnę sytuacji, gdy musiałem czekającej rodzinie powiedzieć, że operacja się nie udała. Teraz, będąc już doświadczonym chirurgiem, myślę, że pewnych operacji bym nie wykonał. Dziś nie pamiętam swojego pierwszego pacjenta, który zmarł, bo żeby przeżyć psychicznie, trzeba o czymś zapomnieć. Natomiast pamiętam szereg swoich niepowodzeń. To niejednokrotnie odbijało się na mojej rodzinie. Siedząc do rana, analizowałem czy wszystko dobrze zrobiłem, czy operacja była konieczna.

MT: Dobrze się stało, że żona nie jest lekarzem?
A.B.: Pewnie tak, bo nie przenosimy wszystkiego do domu. Żona, która kiedyś była dziennikarką, a teraz jest politykiem, powoduje, że moje sprawy schodzą nieco na drugi plan. Ale dzieci dobrze pamiętają czas, kiedy przyjeżdżałem z pracy, żona stawiała obiad i po pierwszej łyżce zupy miałem telefon ze szpitala, że muszę wracać. Przez pierwsze 5 lat myślałem, że to się nigdy nie skończy. Nie byłem nawet przy narodzinach swojej córki. Powiedziałem prof. Relidze, że muszę jechać do szpitala, a on na to: „Tam nie jesteś potrzebny, bo ona się sama urodzi. Ty jesteś tu potrzebny".

MT: Dziś ma pan taki sam stosunek do podwładnych?
A.B.: Jestem bardziej liberalny. Czasy się zmieniły i praca nie jest jedynym źródłem satysfakcji. Cieszę się, gdy moi współpracownicy mają pasje, tym bardziej, że ja przez 20 lat nie miałem takich możliwości.

MT: Interesuje się pan turystyką górską, ogrodnictwem, muzyką, literaturą i od niedawna - akwarystyką.
A.B.: Ale moja największa pasja to remonty. Znajomi się śmieją, że tak bardzo lubię remontować mieszkania, że gdy jeden skończę, natychmiast zabieram się za kolejny. W tej chwili dom już kończymy remontować, więc mam zamiar rozpocząć remont kliniki. Czasem myślę, że gdybym nie był kardiochirurgiem, zostałbym budowlańcem.

MT: Mama zawsze chciała, żeby się pan kształcił. Goniła do nauki.
A.B.: To jest pokolenie, któremu wojna przeszkodziła w zdobyciu wykształcenia. Miała talent plastyczny, pięknie malowała, chciała studiować na ASP. Często powtarzała, że trzeba się uczyć, również języków obcych, a ja wtedy nie widziałem w tym sensu, bo nikt w rodzinie nie miał paszportu. Dlaczego wybrałem medycynę? Byłem słaby z matematyki, a coś chciałem robić. O kierunkach humanistycznych nigdy nie myślałem, bo nie umiałem pisać wypracowań. A ponieważ zawsze miałem pociąg do spraw technicznych, szukałem dziedziny, która łączy technikę z medycyną. Okazała się nią kardiologia.

MT: Pierwszą pracę podjął pan w klinice prof. Wolańskiego, gdzie już pracowali prof. Poloński i prof. Tendera.
A.B.: Byłem rok od nich młodszy i całkowicie się załamałem, patrząc na ich zacięcie internistyczne, i w moich oczach ogromną wiedzę, bo pracowali już prawie rok. Pewnego dnia spotkałem prof. Paliwodę, który pracował piętro niżej na chirurgii. Powiedział: „Chodź na chirurgię, bo się tam wśród internistów zmarnujesz". I pomyślałem, że może to lepsze rozwiązanie - nie będę musiał męczyć się z wielką interną.

MT: Córka Magda mówi, że kardiochirurg w domu przydaje się jak mało kto. Tylko pan w domu miał cierpliwość, by wyplątać gumę do żucia z włosów, czy naprawić rozerwane koraliki.
A.B.: Rzeczywiście, w domu jestem od małych spraw technicznych. Kiedyś uwielbiałem majsterkować. Swoje pierwsze dwudziestometrowe mieszkanie sam wyremontowałem.

MT: Żona zapewnia, że mimo kilku siwych włosów nadal jest pan pełen młodzieńczego zapału.
A.B.: Myślę, że jestem otwarty na nowe rzeczy. Poza tym jestem gadżeciarzem. Muszę mieć bardzo skomplikowany telefon, a potem korzystam tylko z przycisku „on" i „off", ale dopóki go nie rozgryzę, do szału mnie to doprowadza. Mam w domu supernowoczesny telewizor i tylko ja wiem, jak go obsłużyć. Od wczesnych lat szkolnych cały czas coś konstruowałem, czytałem „Młodego Technika" i składałem radia na tranzystorach. Kiedyś mnie o mało prąd nie zabił, gdy podłączałem je do fazy w prądzie i siadałem na kaloryferze, stając się w ten sposób kondensatorem, który zbierał całą energię. Poza tym lubię wyzwania. Myślę o stworzeniu NZOZ, alternatywy dla mojej ukochanej katowickiej kardiochirurgii. To nie znaczy, że chcę zostawić klinikę, choć wiem, że co najmniej kilka osób może ją doskonale poprowadzić. Mam do swoich współpracowników ogromne zaufanie. Gdybym potrzebował operacji kardiochirurgicznej, chciałbym być operowany właśnie w tej klinice, a jej lekarzom powierzyłbym także życie bliskich. Z tego jestem najbardziej dumny.

MT: Był pan świadkiem umierania ojca swojego przyjaciela.
A.B.: To był ojciec jednego z naszych profesorów. Wszczepialiśmy by-passy. Operacja wydawała się prosta. Ale po pierwszym zaciśnięciu aorty okazało się, że jatrogennie nastąpiło jej rozwarstwienie. I pomimo wielogodzinnej operacji nie udało się go uratować. Ciągle zastanawiam się, co by było, gdybyśmy wtedy postąpili inaczej. Bardzo ciężko chirurgowi zakończyć operację i powiedzieć: „Tu się już nic więcej nie da zrobić". W takich sytuacjach przychodzę do swojego gabinetu, siadam na kanapie i mam wszystkiego dosyć. Pamiętam pacjenta, który został zdyskwalifikowany w innych ośrodkach kardiochirurgicznych. Wiedziałem, że mam szansę mu pomóc. Wykonałem operację zastawek. Po zabiegu nastąpiła krótka poprawa, potem zgon z powodu powikłań wielonarządowych i po 60 dniach walki przeżywam to jako wielką tragedię. Po czym dostaję wezwanie z prokuratury z informacją, że popełniłem błąd, kwalifikując tego chorego do operacji. To są momenty, które potrafią załamać.

MT: Miał pan szansę zostać w Wielkiej Brytanii. Nie żałuje pan powrotu?
A.B.: Do powrotu namówił mnie prof. Religa. Jestem mu za to wdzięczny. Nigdy nie żałowałem tej decyzji, mimo że przechodziłem przez okres patologii nie tylko w medycynie, ale i też w całej gospodarce. Niejednokrotnie dostawałem od pacjenta butelkę i biegłem z nią na stację benzynową, żeby załatwić sobie kilka litrów benzyny. Dziś wszystko się powoli zmienia. Jest normalnie - w leczeniu stosujemy europejskie standardy, lekarze są lepiej wynagradzani, dysponujemy coraz lepszym sprzętem medycznym, pracujemy w większym komforcie. Wierzę, że tu jest moje miejsce. Kiedyś, gdy mój syn, też lekarz, planował, że zostanie za granicą, powiedziałem: Tam się ucz, a potem wracaj do kraju, bo ja ze swojego doświadczenia wiem, że nigdzie poza ojczyzną nie będziesz miał takich możliwości realizacji marzeń.

 

 

 

 

 

NA SKRÓTY

Witryna ma charakter edukacyjny, nie konsultacyjny! Autorzy dołożyli wszelkich starań, aby informacje zawarte w tym serwisie zostały podane właściwie,
zgodnie z najnowszym stanem wiedzy w chwili pisania. Zarówno autorzy, jak i wydawcy serwisu nie ponoszą odpowiedzialności za konsekwencje
wykorzystania informacji zawartych w tym serwisie. Ostateczne decyzje stosowania terapii spoczywają na lekarzu prowadzącym.

 

POLITYKA PRYWATNOŚCI